czwartek, 9 stycznia 2014

Prędzej świnie zaczną latać



Dopisek „Prawdziwa historia Pink Floyd” to chyba rarytas dla każdego, który choć na chwilę wyciągnął nosa z oklepanych plotek na temat tego zespołu. Mówimy nie o byle kim. Zespół-instytucja, który został wyniesiony na piedestał muzyki na kilka dekad.
Biorąc do ręki tego kolosa, wiedziałam, że to nie przelewki. Marka Blake’a znałam już z „Classic Rock” i publikacji o Keithu Richardsie oraz Queen. Patronat Trójki Polskiego Radia nie został również pominięty. Książki pod redakcją Piotra Metza nie przechodzą niezauważalne wśród osób, które chcą dowiedzieć się czegoś więcej.

„Zespół może być czymś więcej, niż tylko okazją do grania przyjemności” - tak o nim mówili w początkach znajomi i przyjaciele, którzy obserwowali pierwsze koncerty (jeszcze wtedy) The Pink Floyd Sound. Mark Blake bierze nas za rękę i przeprowadza przez dużą krainę zespołu. Każdy rozdział okraszony jest cytatem któregoś z muzyków, który odzwierciedla ich charakter, charyzmę i to, o co w ich muzyce chodziło. Sentymentalny Nick Mason, pełen optymizmu Richard  Wright, surowy Roger Waters i człowiek, który uważa ten rozdział za zamknięty – Dawid Gilmour. Oprócz nich opisane zostało życie pierwszego frontmana, który często pomijano w biografiach z nieznanych mi bliżej przyczyn – Syda Barretta. Oprócz muzyków znajduje się masa materiałów z wypowiedzi ich znajomych, przyjaciół, współpracowników.
Autor niczym powieściopisarz pokazuje nam cały świat przedstawiony. Opowiada nam o przodkach zespołu, o ich rodzinnym mieście, sytuuje budynki, miejsca i wspomnienia. Skupiono się nie tylko na faktach ale pokazano też zarys kultury z kilku dekad, które objęło panowanie na rynku muzyki psychodelicznej Pink Floyd. Przytoczono nawet historię, w której Twiggy próbowała dotrzeć do Davida Gilmoura poprzez gazetę dla nastolatek. Ogłoszenie miało bardzo podobny zarys jak wszystkie posty na stronach „spotted”.
Blake zakopał się po uszy w materiałach o zespole, podobno oparł książkę m.in. na ponad stu najnowszych wywiadach. Razem z nim przeszłam każdą płytę, każdą piosenkę powoli. Z szacunkiem godnym królom.
Jestem maniakiem muzycznym i ciężko jest mnie zrobić w balona. Widzę, kiedy ktoś przykłada się do swojej pracy. Napisanie kolejnej książki o zespole z tak dużym dobytkiem jest niewiarygodnie trudnym zadaniem. Jeśli masz kilka książek o Pink Floyd to po co Ci kolejna? Zrób więc coś, czego Twoi poprzednicy nie zrobili – napisz biblię.
Magazyn muzyczny „Mojo”, którego poczynania śledzę i w którym pisał Blake spuentował książkę jako „rzetelną i uczciwą opowieść”. Zdanie proste i denerwujące swoją prostotą. Ma w sobie jednak dużo prawdy. Nie spodziewałam się, że taki kawał historii można zmieścić na kartkach książki, którą czyta się dobrze, ma w sobie informacji więcej niż wiele książek razem wziętych. Czytając wypowiedzi wszystkich uczestniczących w tworzeniu tej pozycji ma się wrażenie, że siedzą naprzeciwko i rozmawiają z Tobą jak równy z równym. Po przyjacielsku.
Czasem ma się jednak wrażenie, że informacji i ludzi jest stanowczo za dużo. Robi się chaos i książkę tak naprawdę oswaja się po drugim czytaniu. Tak było w moim przypadku.

Napisanie, że książka jest godna polecenia byłoby dla mnie karygodne. Jeśli chcesz zasmakować czasów hipisów, psychodeli, bohemy to jest właśnie coś dla Ciebie. Wyjęto dla czytelnika serce na dłoń byleby być szczerym, wiarygodnym i profesjonalnym. To w dobie internetu w moich oczach jest oceniane na duży plus. Powiedzenie, że książka jest „ostatecznym sprawozdaniem z działalności Pink Floyd” może uwierać w oczy. Historia dalej się toczy. Od czasu wydania książki wiele się zmieniło, nawet pomiędzy muzykami. Pink Floyd jest jak symbol nieskończoności, ale to, co udało się Markowi Blake’owi zasługuje na ściągnięcie czapki z głowy i powiedzenie,że zrobił wszystko, co mógł.


Zdjęcie: dontpaniconline.pl

czwartek, 21 listopada 2013

Wywiad



Człowiek z fenomenalną techniką vibrato, która nie ma sobie równych, od 1990 roku gitarzysta Nocnej Zmiany Bluesa, doceniany przez czytelników gazet muzycznych - rozmowa z Markiem  "Marasem" Dąbrowskim.





Jak zaczęła się Pana pasja muzyczna?

Mama opowiadała, że gdy byłem zupełnie małym brzdącem, to stawałem na przeciwko kapeli grającej na jakimś weselu, na którym byłem z rodzicami i naśladowałem gitarzystę trzymając w ręku kij od szczotki. Potem jak miałem 10-11 lat tata przyniósł do domu akordeon i tak mnie jakoś wzięło...

Od kija do szczotki do gitary - jak wyglądała Pana droga, czy był Pan samoukiem?

Byłem i jestem samoukiem. Jak wiadomo - człowiek uczy się całe życie. A żeby być w czymś w miarę dobrym i do tego uczyć się samemu, trzeba czasem "trenować" więcej od innych.

Jak to się stało,że trafił do Nocnej Zmiany Bluesa?

To był zupełny przypadek. Okazało się, że mieszkam na tym samy piętrze, co Sławek W. i kiedyś pożyczyłem od niego wzmacniacz, żeby wypróbować nowo nabytą gitarę elektryczną. Wtedy grałem jeszcze na basie w takiej toruńskiej formacji bluesowej, która nazywała się wtedy Tortilla Flat (teraz Tortilla). Sławek był zdziwiony, że gram na gitarze sześciostrunowej, więc nie przyszło mu początkowo do głowy zaproponować mi współpracę, ale jak się potem okazało, byłem jedynym, który sprostał oczekiwaniom "szefa", mimo że to była gitara akustyczna. To zupełnie inny instrument niż elektryczna, na której wtedy gralem. Po wielu latach naprawdę ciężkiej harówki udało mi się w miarę okiełznać ten piękny instrument. Teraz najbardziej lubię grać na akustyku, choć nie stronię od gitary elektrycznej jak i klasycznej.

Czytałam, że graliście support przed BB Kingiem w 1996. Czy to było duże wyzwanie dla was jako muzyków? Zjadał was stres?

Co do grania przed "Bibusiem" jak nazywał go Bruner ówczesny kontrabasista NZB - to niezapomniane przeżycie! Zdawałem sobie sprawę, że zagranie na jednej scenie i do tego na jego koncercie a nie na jakimś przypadkowym spędzie na festiwalu będzie dla mnie ogromnym wydarzeniem nie tylko muzycznym. Możliwość nie tylko grania z nimi, ale również zamienienie kilku słów, to dla takiego grajka jak ja, to jakby otrzeć się o muzyczne niebo. Wiem, że to może brzmi trochę naiwnie, ale gdzie, z kim i kiedy miałbym szansę spotkać tak wybitną i ważną muzycznie dla mnie postać, gdybym nie grał wtedy z "Nocnikami"? Tu trochę lansuję NZB ale i nie bez kozery, bo wiem, że gdyby nie upór i zadzior "szefa" to mogłoby do tego nie dojść. Myślę, że fakt witania BB Kinga w Polsce kilka lat wcześniej znacznie ułatwił całą sprawę. Co do samego koncertu - był doskonały! Szczęka mi opadła, gdy zobaczyłem, jak BB King gra na gitarze. Jego solówki były tak głośne i odważne, że zdębiałem. Pomyślałem sobie, wybacz BB, taki dziadek gra z takim czadem! Nie jeden głośno wymiatający heavy metalowiec mógłby bez żenady zdjąć kapelusz!

No właśnie - a kto był Pana guru muzycznym przez ten okres "ogrywania się w muzyce"?


Może zacznę trochę od tyłu. Okres posiadania jakiegoś guru mam już za sobą. Teraz pewne rzeczy muzyczne albo mi się podobają, albo nie. Są kamienie milowe które zawsze będą mi grać w sercu i duszy. Są takie utwory, których nie mogę słuchać, bo są tak doskonałe, że aż boli. Nie wiem, czy potrafię to wytłumaczyć. W związku z tym, że jestem samoukiem musiałem wiele muzycznych kwestii i problemów z tym związanych jakoś sobie wytłumaczyć, więc myślałem o tej muzie dniami, nocami, latami. Powiem więcej - mam to do dziś! I dla tego zdarza mi się czasami, że pewnych kawałków już nie mogę słuchać, bo siłą rzeczy myślę o nich analitycznie. A to już nie jest frajda ze słuchania nawet mistrzów. Zresztą, mistrzowie wiedzą o co chodzi... Przysięgam, że nie ma w tym nic z muzycznym szpanem. Nie jestem, nie byłem i nie będę szpanerem, bo się tym brzydzę! A co do początków... Hmm... Moich mistrzów było wielu. Trudno ująć to w kilku słowach. Myślę, że jak każdy ambitny początkujący gitarzysta zachwycałem się Hendrixem, Stevem Ray Vaughanem, Jurkiem Styczyńskim, Adamem Otrębą oraz wieloma wspaniałymi zespołami, które na pewno wywarły na mnie ogromny wpływ. To byli najpierw Beatlesi, których kocham do dziś, ZZ Top, Allman Bros., Lynnyrd Skynnyrd, Eric Clapton, BB King, Free - Poul Rodgers a przede wszystkim oczywiście Dżem, Perfekt i wielu, wielu innych, których nie jestem w stanie przytoczyć. Mógłby ktoś powiedzeć- czemu aż tak wielu? Nie wiem! Mnie podoba się wiele rodzajów muzyki, różne zespoły. Ważne, żeby fajnie, dobrze i ciekawie pokazywały to, co mają do zaoferowania.

Jest Pan gitarzystą docenianym przez pisma tj. „Gitara i Bas” czy „Twój Blues”. Myśli Pan, że zdobył Pan to, co chciał jeśli chodzi o muzykę?

To miłe, że o tym wspominasz. Zawsze będzie to dla mojej kochanej mamy sygnałem, że jednak nie zmarnowałem tej części mojego życia, które poświęciłem muzyce. Jakby to ująć? I tak i nie. Tak, bo otarłem się o wielki muzyczny świat. Spełniło się wiele z moich muzyczno-zawodowych marzeń. W pewnym sensie spełniłem się, ale też czuję pewien niedosyt. Są ludzie, którzy mi zazdroszczą, ale czasem nie wiem czego. Czasem jest to naprawdę ciężka robota - być takim, żeby inni mieli szacunek do tego co robisz i do tego co osiągnąłeś. To samo się nie stało. Prócz szczęścia potrzeba było mnóstwo pracy i wyrzeczeń. Nieudane związki, uzależnienia....Nie chcę o wszystkim mówić. Kasy się nie dorobiłem, ale mam pewność, że to co robię ma sens. I to co zdobyłem w tym "krótkim" czasie, to moja ciężka praca. Bo tak to jest. To jest praca. I proszę nie mylić pojęcia pracy z robotą. Zresztą moi koledzy z którymi gram od zarania (Grzesiu Minicz, Witek, Gruby) wiedzą o co chodzi.Czy zdobyłem? Tak! Wiele kobiet. Ogólnie bilans jest na zero - tyle samo zysków, co strat.

A jak wyglądała współpraca z Johnem Porterem i ze Zdrową Wodą?

Zachwycił mnie wczesny album Johna Portera "Helicopters" słuchaliśmy go bez przerwy z moim kolegą jeszcze w czasach szkoły średniej. Wówczas było to dla mnie naprawdę dzieło! Graliśmy, śpiewaliśmy, próbowaliśmy grać partie solowe. Czad! Byłem zachwycony. Więc w dniu, w którym ówczesny manager "Nocników" poinformował mnie, że jest możliwość, żebym zagrał w jego klubie "Piano" w Brodnicy jako towarzyszący Johnowi gitarzysta. Oczywiście zgodziłem się bez wahania! A co do Zdrowej Wody, to Marek Modrzejewski zaprosił mnie do nagrania partii solowych w jego projekcie pt."Zwierze". Ciekawe doświadczenie. Nieskromnie powiem, że udało mi się zagrać kilka dobrych solówek na tej płytce. Przynajmniej tak mówił Marek. Natomiast, nie wiem, czy coś dalej z tego wyniknęło. Może szkoda, bo uważam, że było to bardzo ciekawe muzycznie.

Zgodnie z piosenką NZB - "co to jest blues?"


Jestem malkontentem, więc nie wiem, czy moja odpowiedź mnie zadowoli. A co dopiero Panią? Blues, to taki rodzaj muzyki, który jest wszędzie. Mam na myśli muzykę ogólnie. Nie jestem i nie chcę być jakimś "ambasadorem muzyki najważniejszej", ale gdyby się dobrze i wnikliwie przyjrzeć...Przysięgam, że nie gloryfikuję i nie chodzi o to kto ma rację, ale czy nie było tak że: gdyby nie blues nie powstał by rock'n'roll? czy gdyby nie było rock'n'roll'a powstałby rock? czy gdyby nie było muzyki rockowej powstały by inne współczesne odmiany wszelakiej muzyki? Wiem, że to w dużym skrócie, ale gdyby się tak zastanowić to gram muzykę matkę. Matkę muzyk współczesnych. Nie zmienia to faktu, że uważam się za muzycznego kosmopolitę. I nie ja to wymyśliłem. Nie jestem totalnym bluesmanem, ale niewątpliwie blues ma ogromny wpływ na moje życie.

"Blues w sile wieku" - kiedy jest jego dobry czas dla muzyka?

Dla każdego muzyka jest czas dobry, lepszy i brak czasu. To taka niby złota myśl natenczas. A co do tytułu "Blues w sile wieku" - ja jakoś nie znajduję się w tym klimacie. Tzn. nie chcę mówić źle o swojej firmie, ale w pewnym sensie - mnie i nie tylko mnie już tam dawno nie ma. To pytanie, to raczej do szefa. Ja jestem jedynie w sile wieku a blues? Jest. Jest we mnie i zawsze będzie, bo ja już raczej się nie zmienię. A dla muzyka czas jest wtedy, kiedy trzeba grać.Przedstawienie musi trwać...

Czy nauka grania na instrumentach sprawia Panu tyle samo radości co koncerty i tworzenie?

Nie nauczam już od pewnego czasu. Nie mam do tego cierpliwości. Uważam, że jeśli ktoś naprawdę chce się nauczyć czegokolwiek, to trzeba mieć w sobie tyle samozaparcia, żeby znaleźć dla siebie chociaż chwilę dziennie, żeby czegokolwiek się nauczyć. Jeśli nauka języka obcego zajmuje przykładowo kilka godzin tygodniwo i po kilkunastu miesiącach prawie nie bełkoczesz, to myślisz, że z muzą jest inaczej? Z chemią, czy z geografią też tak będzie. A głupi rodzice - bo tak muszę powiedzieć - myślą, że jak zatrudnią "wybitnego" albo co najmniej znanego muzyka, to ich dziecko nauczy się w dwa miesiące. Potem biedny dzieciak słucha, jaki to nie zdolny. Nie każdy będzie lekarzem i nie każdy muzykiem - na szczęście. Ale każdy z nich może być słuchaczem - na szczęście. Także z nauczaniem, to dałem sobie spokój. A tworzenie... Hmm... wena przychodzi i odchodzi. Różnie to bywa. Chwilowo mam zastój. A koncerty, to jest wspaniała sprawa.

A jaką radę ma Pan dla początkujących muzyków czy zespołów?

Chcieć, to móc! Nie mam recepty na sukces, ale wiem jedno - i to nie dotyczy tylko muzyków. I 100 prób nie da ci tego doświadczenia, co jeden występ. Przed publicznością nie powiesz - "sorry, jeszcze raz, pomyliłem się" - to nie próba. Raz się wyłożysz i zapamiętasz! A takie doświadczenie zdobywa się tylko występując przed ludożerką, więc - grać, grać, nie poddawać się i jeszcze raz grać! Tylko z głową! Muzyka to też sztuka! Graj tak, żeby inni się zastanawiali - "jak on to zrobił?!" A jak już oszukujesz, to rób to tak, żeby nikt się nie poznał. To też sztuka. Jak mówiła moja mama - z ciebie synku to będzie niezły autysta!


Zdjęcie: liveshot.com.pl

niedziela, 10 listopada 2013

That's 70's show!

Tym razem na tapetę bierzemy serial, który może nie był nagrywany w epoce która może być przedmiotem tego bloga jednak opowiada o tym czasie. Mowa oczywiście o "Różowych latach 70"!
Serial emitowany w latach 1998-2006. Opowiada o grupce nastolatków, którzy żyją w szalonych i kolorowych latach 70. Mają styczności z kulturą hipisów, modsów, rockersów oraz punków. Akcja dzieje się w Point Place w stanie Wisconsin w latach 1970-1979. Serial kończy się w raz z końcem lat 70, to symboliczny protest przeciwko końcowi pewnej pięknej epoki.
Głównymi bohaterami są :
  • Eric Forman - fajtłapowaty syn ojca - Reda, który przeżył wojnę oraz Kitty - mamy o głosie świnki pigi, brat lekko prowadzącej się Laurie. Większość akcji toczy się w domu Formanów, gdzie Eric i jego paczka spędzają czas
  • Donna Pinciotti - inteligenta i rozważna dziewczyna o rudych włosach posiadająca również włoski temperament. Przez większość serialu Donna i Eric pozostają w stałym związku.
  • Steven Hyde - inteligentny, sarkastyczny anarchista. Mimo problemów z rodzicami - wychodzi na prostą i zamieszkuje kątem u Formanów.
  • Michael Kelso - w tym przypadku uroda i inteligencja nie idą w parze. Próbuje być lekko cwaniakowaty jednak wychodzi i tak na niezbyt rozgarniętego umysłowo
  • Jackie Burkhart - bogata, rozpuszczona i zapatrzona w siebie dziewczyna. Przez długi czas była w związku z Kelso jednak została przez niego zdradzona. Często daje wszystkim "niedźwiedzią przysługę"
  • Fez - zabawny, myślący o kobietach i modniś, który jest przy okazji obcokrajowcem z wymiany międzyszkolnej. Tak naprawdę nikt nie wie skąd pochodzi ani jak nazywa się jego kraj.
Cała szóstka przyjaciół przeżywa zabawne historie, które gruntują ich przyjaźń, rozwalają związki i doprowadzają do śmiesznych nieporozumień. Myślę, że warto obejrzeć ten serial dla lepszego oglądu sytuacji w tym okresie oraz żeby po prostu poprawić sobie humor :)

 

wtorek, 5 listopada 2013

I'm waiting for my man








"Moim bogiem jest rock and roll. A jedną z najważniejszych części mojej religii jest gra na gitarze. Muzyka jest wszystkim. Uważam, że ludzie powinni być gotowi oddać za nią życie. Oddają je za wiele bzdur. Dlaczego nie mieliby umierać dla niej?"

~ Lou Reed

Jackowski, Manzarek, Bolder a teraz Reed. Pokolenie moich małych "bogów" coraz bardziej się wykrusza. W nocy z niedzieli na poniedziałek zmarł Lou Reed, kompozytor, autor tekstów, gitarzysta i przede wszystkim artystą. 
Próbował swoich sił w takich zespołach jak The Jades czy The Warlocks. Skład zespołów wciąż ulegał zmianie. Z czasem powstała formacja The Velvet Underground. W jego skład weszli : Lou Reed, John Cale, Tony Conrad, Walter de Maria.
Sława The Velvet Underground zaczęła się tak naprawdę dzięki Andiemu Warholowi, ikonie popkultury, człowiekowi niezbadanemu w swojej twórczości. W swoim magicznym miejscu, położonym przy Union Square w Nowym Jorku rozpoczął projekt The Factory. Można powiedzieć, że w ramach tego projektu Warhol brał pod opiekę muzyków, pisarzy, filmowców i innych artystów. Wszystko czego się dotknął  stawało się złotem. Malował proste przedmioty życia każdego amerykanina - puszkę zupy pomidorowej, logo Coca-Coli czy pieniądze. Z czasem Warhol zabrał się za tworzenie "żywych filmów". Chodziło o to, by przedstawienie teatralne podnosić do rangi telewizji z efektami muzycznymi i świetlnymi na żywo. W kwestii muzycznej bardzo pomógł mu właśnie zespół Velvet Underground.  Lou i jego koledzy zostali przypisani do tzw "świty Warhola". Podobno brali oni udział w zabawach, w których lał się szampan, usługiwały piękne kobiety i kosztowały tysiące dolarów. Tam też pojawiła się Christa Päffgen, wysoka, długonoga blondynka o surowych rysach twarzy. W sekcji artystycznej Warhola była jedną z muz. Jej pseudonim to Nico.
Za namową Andiego Warhola Nico dostała swoje pięć minut na płytach Velvet Underground. To nie był powód zadowolenia u reszty muzyków. Choć ponury i niski głos Nico brzmiał intrygująco w połączeniu z muzyką protopunka i psychodeli - Lou Reed nie chciał pisać piosenek prostych, o banalnej miłosnej tematyce. Taka odpowiadała nowej koleżance z zespołu. Ich współpraca nie trwała jednak długo. Nico już w 1967 roku odeszła z zespołu by zacząć solową karierę.
W marcu 1967 wydana zostaje debiutancka płyta The Velvet Underground & Nico zespołu przez wytwórnie Verva Records. Chociaż w papierach jako producent widnieje Warhol to tak naprawdę był nim Tom Wilson. Płyta zostaje zauważona przez koneserów muzyki. Problem jednak leżał w jej kontrowersyjnym charakterze, który przejawiał się w piosenkach Venus in Furs czy Heroin. To spowodowało, że nie puszczano jej w stacjach radiowych, nie pisano o niej ani nie promowano jej. Mimo tego, płyta w zestawieniu wg magazynu Rolling Stone zajęła 13 miejsce na liście 500 albumów wszechczasów, wygrywając z Abbey Road Beatlesów.
Niedługo po tym, w 1970 roku, Lou Reed odszedł z The Velvet Underground. Już dwa lata później wydał solową płytę Lou Reed. W tym czasie koncertował jeszcze z grupą The Tots.
W trasie poznał swojego wiernego fana - Davida Bowiego. Razem z nim stworzył płytę Transformer w roku 1972. Mówi się, że to największe osiągnięcie Reeda w całej jego karierze. Na krążku znajdują się Take Walk On The Wild Side, Perfect Day czy I'm So Free.
Następne kilka lat były latami płodnymi w płyty dla Lou Reeda. W przeciągu 6 lat (1973-1979) wydano Berlin, Sally Can't Dance, Metal Machine Music, Coney Island Baby,  Rock and Roll Heart,  Street Hassle, The Bells.
Życie uczuciowe dla muzyka to sfera bardzo delikatna. Często jest tak, że gwiazdy rocka nie mają stałych partnerek. Lou Reed w 1973 roku ożenił się z  Bettye Kronstad. Niestety ich małżeństwo trwało kilka miesięcy. Z biegiem lat okazywało się, że stałe związki to nie to, czego chce się od życia. Chodziły plotki, że Lou Reed zadedykował płytę Coney Island Baby swojej transgenderycznej kochance o imieniu Rachel. W 1980 to okres ustatkowania się muzyka. Poślubił on wtedy projektantkę mody Sylvie Morales. To dla niej zadedykował piosenki z albumu Legendary Hearts z 1983.
Po śmierci Andiego Warhola, po ponad 20 latach przerwy, Lou Reed i John Cale, zaczynają pracę nad nowym albumem Song for Drella. Płyta została wydana w 1990 roku dla uczczenia pamięci słynnej ręki, która "wykarmiła" Velvet Underground.
Lata 90 to okres powrotu muzyki z podziemia. Mimo dużej przewagi grungu jako buntowniczego aspektu życia młodzieńczego to ludzie jednak pamiętają czym jest punk i skąd się wywodzi. To dobry czas, by wrócić, pokazać się i zaśpiewać. To najwyższy czas, żeby o sobie przypomnieć. W 1993 roku, pamiętny rok moich urodzin, reaktywowano Velvet Underground. Szczęście nie trwało jednak długo, bo wkrótce Reed i Cale pokłócili się w tourne po Europie i Ameryce.
Lou znika na kolejne kilka lat. Wraca w 2000 roku, by ukazać słabość ludzką do przepowiedni związaną z tą datą. Album Ecstasy miał być powrotem do przeszłości. Jednak krytycy nie zostali powaleni na kolana materiałem. Nie znaczy to wcale, że sam Lou nie zyskał sławy. Trzy lata później dodano go na  52 miejsce listy 100 najlepszych gitarzystów wszech czasów wg Rolling Stone. To nie dało mu spocząć na laurach i wydał  The Raven, a cztery lata potem, Hudson River Wind Meditations.
W 2011 roku wydano album Lulu i ku zaskoczeniu fanów - nagrano go z gigantem muzyki metalowej - Metallicą. Pomysł na współpracę narodził się na wspólnym koncercie z okazji 25-lecia Rock And Roll Hall Of Fame. Gatunkowo sklasyfikowano płytę jako heavy metal, noise rock czy avant-garde metal. Płyta została przyjęta z rezerwą. Ludzie chyba nie do końca mogli pojąć połączenie tak dwóch różnych ikon muzyki. Mimo całej niechęci do Metallici muszę przyznać, że wypadła w tym zestawieniu o wiele lepiej niż Lou Reed, który momentami brzmi komicznie.
Problemem gwiazd jest to, że szybko gasną. Lou Reed umarł 27 października 2013 roku w wyniku komplikacji po przeszczepie wątroby.


czwartek, 24 października 2013

Co ma piernik do wiatraka nie wie w klasie nikt!

Audycja ruszyła z niezłym efektem. Puszczamy szaloną sałatkę miksowaną z kawałków, która jest do tańca i do różańca. "Co ma piernik do wiatraka?" to projekt, który mogę podpiąć pod tego bloga. Jak pewnie się domyślacie - muzyka, którą puszczam nie jest tą popularną, słyszaną w radiu w samochodzie.
A wszystko gdzie? - W INTERNECIE!
Założyłyśmy funpage, który prosperuje bardzo dobrze. Coraz więcej sprzyjających głosów wybrzmiewa w komentarzach czy wśród znajomych. Zainteresowanych zapraszam na www.facebook.com/cmpdw?fref=ts
A w szczególności w czwartek o 19:00 na www.sfera.umk.pl

środa, 16 października 2013

Hey You!

Kultura wymaga, żeby ładnie się przywitać. A że kulturą mam się zajmować tu przez dłuższy czas to nie mogę zostawić bloga bez postu powitalnego.
Mam na imię Marta. Jestem studentką II roku dziennikarstwa na UMK. Ten blog jest projektem na zajęcia z warsztatu internetowego, także proszę o dystans i nie bulwersowanie się nad formą oraz treścią.
No właśnie - o czym? Kultura? Duże słowo! Ja jednak spróbuję przybliżyć Wam świat, który mnie fascynuje, czyli lata '50, '60, '70 i 80' głównie pod kątem muzyki. Jest ona dla mnie inspiracją do wszystkiego co robię - od pisania aż po strój. Sama w muzykę jestem bardzo wmieszana - lata świetlne temu śpiewałam i grałam w zespołach. Teraz zaczynam prowadzić wspólnie z koleżanką audycję w miejscowym radiu studenckim - to dla mnie ogromne wyróżnienie i szansa na spróbowanie czegoś, co od zawsze mnie interesowało.
Na swoim blogu chciałabym przedstawiać również recenzje płyt. Tych starych oczywiście. Wszystkie "rozpisywanki" znajdziecie w zakładce (która pewnie niedługo powstanie).
Nie pozostaje mi nic jak tylko serdecznie powitać na mojej stronie i życzyć wam wytrwałości w czytaniu :)